Mikołaj Nurzyński

Klatki dla ludzi

 

Spowiedź cyrkowego zwierza

Na niewielkiej, cyrkowej scenie widzę dzikie zwierzę, które wbrew swojej naturze zostaje ujarzmiane. Czuję ścisk niewygodnej, metalowej klatki. Słyszę trzaskanie bata oraz żałosną pieśń: „Czy to jest dla mnie zabawą? Czasami”.

Spektakl Przyjemność ze zsiadania z konia, gdy galopuje z pełną prędkością trwał jedynie piętnaście minut. Zajmował tyle przestrzeni sceny, ile ośmiobok o średnicy trzech i pół metra, a jego esencja została zamknięta w jednej, prostej metaforze: pod płaszczykiem historii o koniu poskramianym przez jeźdźca Courtney May Robertson przemyca rozgoryczony wrzask i bunt wobec konstruktów i presji społecznych, które każdego człowieka chcą wytresować tak samo. „Znajdź lekarstwo na moje życie” – prosi.

Na ośmioboku artystka wyświetla brudną prawdę o społeczeństwie: pożary, które są skutkiem zmiany klimatu, masową konsumpcję, nieetyczne wykorzystywanie zwierząt. Tutaj najbardziej daje się odczuć ograniczenie czasowe spektaklu, bo przecież zdecydowanie zyskałby on na znaczeniach, wraz kilkoma dodatkowymi minutami. Artystka miałaby okazję lepiej zagłębić się w obszerną problematykę, którą chce przedstawić i miałaby szansę opowiedzieć o niej z większą finezją. Tymczasem przez niedobór czasu i natłok tematów, zostały one potraktowane po macoszemu, przez co sam przekaz musiał być dość oczywisty, momentami wręcz łopatologiczny.

Trzeba jednak przyznać, że klatka stworzona na scenie odpowiada tej z naszych codziennych doświadczeń. Czy życie w niej nie sprawia nam jakiejkolwiek przyjemności? Opresja, oprócz rózg, niesie też w worku prezenty: uwagę, inspirację, poczucie bezpieczeństwa. Funduje nam społeczne bdsm: bo czy nie czerpiemy masochistycznej, nierzadko perwersyjnej przyjemności ze społecznych kataklizmów? „Czy to jest dla mnie zabawą? Czasami” – mówi artystka. Sami przecież chcemy wiedzieć, ile jesteśmy warci, czuć się ważni i potrzebni. Podświadomie czekamy na wycenę swojej duszy. Czy jest to jednak możliwe?

Artystka wierszem wygłasza zdania o tym, czym jest ludzkie ciało. Jesteśmy zbiorem sprzeczności, czymś więcej, „niż sumą jego części”. Posłuszeństwem, przyjemnością z bólu, konfliktem, czarną dziurą, tornadem, ostatnią paczką chipsów. Jest to mieszanka wybuchowa, nieokiełznana i niepoliczalna. Przy próbie podporządkowania potrafi wybuchnąć. Tak właśnie dzieje się z Courtney May Robertson na scenie. Eksploduje, rozrzuca odłamki swojej duszy na wszystkie strony. Nie okiełznacie mustanga. Nawet nie próbujcie, bo nie będzie, co zbierać.

 

Gdzie ten nosorożec?

Po koniu przyszedł czas na nosorożca, którego w spektaklu niestety nie dojrzałem. Jest to dość zaskakujące, w końcu nosorożce to dość duże zwierzęta.

O tym spektaklu pisze się zdecydowanie trudniej. Przyjemność ze zsiadania z konia, gdy galopuje z pełną prędkością był za krótki. Ostatni nosorożec północny cierpi na odwrotną chorobę: chwilami niemiłosiernie się ciągnie. Gdyby rysować wykres jego intensywności, powstałaby sinusoida. Fragmenty wyżu swoim pięknem otwierały mi usta. Niż jednak kompletnie wybijał z rytmu i kusił, żeby spojrzeć na zegarek.

Na wstępie rysuje się dość wyraźna historia, o zdezorientowanym i przestraszonym zwierzęciu-człowieku, zagubionym w miejskiej dżungli, w której musi się odnaleźć. Od zera lub na nowo nauczyć się, jak koegzystować w społeczeństwie. Na myśl przychodzi metafora „dobrego dzikusa” Jean-Jacques’a Rousseau, o człowieku w idealnym świecie. Pisał filozof: „Nic nie jest tak łagodne jak człowiek w swoim prymitywnym stanie, gdy natura stawia go w równej odległości od głupoty brutali i śmiertelnego oświecenia człowieka cywilnego”. Bo przecież pojęcia dobra i zła, prawa i normy etyczne zostały skonstruowane przez społeczeństwo. Początek kultury był więc początkiem opresji, pychy, próżności, strachu, wojny. Ostatnie doświadczenia pandemii uświadomiły nam nasz zapomniany związek z naturą, jakbyśmy na nowo obudzili w sobie tego „dobrego dzikusa”. Podkreśliły wagę naszych animalistycznych potrzeb. Bez ich spełnienia czujemy pustkę i irytację. Rośnie w nas frustracja, jak u zamkniętego w ciasnej klatce lwa. Właśnie to odczucie wybijało się chwilami na scenie.

Skojarzenia te zostały jednak szybko rozmyte przez źle poprowadzoną dramaturgię. Przestoje burzyły wszelkie poczucie imersji i budowaną narrację. Tancerz Oulouy jakby często wracał do wcześniejszych sekwencji, które zdawały się już mieć naturalny koniec. Całe doświadczenie było chłodno wykalkulowane, nie było w nim miejsca na improwizację czy wolność interpretacji. Jakbyśmy oglądali spektakl zza szyby, przez którą emocje artysty nie mogą się przebić. Jedyny moment, który zbił ściankę tego akwarium wydarzył pod sam koniec. Tancerz wbiegł na schody widowni. Wreszcie opuścił tę perfekcjonistycznie zbudowaną strefę sceny, która wydawała się tak odległa. Przyszedł do nas, z głębokim oddechem i uśmiechem na twarzy, którym nie obdarowywał nas wcześniej. Napił się wody. Powoli wrócił do swojego akwarium. Tym razem jednak odmieniony. Tym razem wolny, pełny energii, radości i nadziei. Właśnie w tym momencie dostał przyzwolenie na improwizację i naturalne poruszanie się do rytmu własnego serca. Szkoda, że nie dostał tego przyzwolenia wcześniej.

Cała choreografia czerpie z różnych stylów tańca miejskiego, między innymi. krumpingu, finger tuttingu, wavingu, afro. Kontekst społeczny i skojarzenia z miejską dżunglą wracają więc. Jednak ruchy Oulouya dla mnie bardziej pachniały gracją i dostojnością baletową niż ulicznym brudem. Samo otoczenie, w którym się znajdował, było wręcz matematycznie wyliczone. Przy nieistniejącej scenografii, światła rozgrywały główną rolę. Dzieliły przestrzeń na strefy, kolory i sekwencje ruchów. Adaptacja i aranżacja przestrzeni tworzyły iluzję, która wmawiała nam, że spektakl powstawał właśnie w i dla niej. Jednak zabiegiem, który przykuwał moją uwagę najbardziej było wykorzystanie rzucanego cienia.

Oulouy niby został ostatni. Na scenie jednak sam nie był. Na starcie towarzyszy mu uliczny gwar. Później do gry wchodzi cień. Tancerz często zdaje się konwersować lub może i walczyć z własnym widmem, którego ruchy – paradoksalnie – wydają się naturalniejsze, gładsze, jakby wymagały mniej wysiłku. Zjawa przejmowała kontrolę nad artystą, śledziła go po scenie, pchała go, ciągała za ubrania, podstawiała mu nogę. Ruchy tancerza często nie wychodziły z jego wnętrza, ale właśnie z otoczenia. Chwilami miałem silne wrażenie, że coś nim pomiata, manipuluje od środka niczym marionetką. W tych chwilach skojarzenie „dobrego dzikusa” i zamordyzmu kultury wobec człowieka powracało. Tancerz regularnie zapożyczał ruchy od zwierząt. Słoniową trąbą badał otoczenie, a ptasimi skrzydłami usiłował wyrwać się ze sceny. Jego nogi zostawały jednak przyklejone twardo do ziemi.

Trudno jest mi stwierdzić, o czym tak naprawdę był Ostatni nosorożec północny i co próbował mi opowiedzieć. Zajrzenie do opisu spektaklu w programie w niczym nie pomogło. Właściwie skonfundowało mnie jeszcze bardziej. Nie mogę też jednoznacznie stwierdzić, czy ta propozycja mi się podobała, czy nie. Dzieło to było bardzo nierówne i pełne sprzeczności. Może zyskałoby na redukcji materiału, a może po prostu nie zrozumiałem przekazu? A może tego przekazu wcale nie miało tam być? Nie wiem. To chyba przewodnie hasło tego przypadku.


Przyjemność ze zsiadania z konia, gdy galopuje z pełną prędkością

choreografia, wykonanie i wizualizacje: Courtney May Robertson

dramaturgia: Merel Heering

konsultacje zewnętrzne: Kristin de Groot, Yoko Ono Haveman

zwiastun i nagranie wideo: Paul Sixta

wsparcie techniczne: Edwin van Steenbergen

produkcja: Annejon Okhuijsen, Hanne Blomee

promocja i komunikacja: Carolien Verduijn

muzyka: AAR – A01 & A02, Empty Set – Order, Cities Aviv – Title Piece, Death Grips – Disappointed; produkcja: Dansateliers

wsparcie finansowe: Gmina Rotterdam, Kickstart Cultuurfond

podziękowania dla Basa de Geusa, Adama Petersona i Nika Rajšeka


Ostatni nosorożec północny

koncepcja i reżyseria: Gastón Core

wykonanie: Oulouy

współpraca: Aina Alegre

zdjęcia i wideo: Alice Brazzit

muzyka: Jorge da Rocha

światła: Ivan Cascon

stylizacja: Eva Bernal

opieka techniczna: Manu Ordenavia

produkcja: Mayte Luque

dokumentacja, zdjęcia i wideo: Alice Brazzit

podziękowania dla: Juanjo Villalba, Mario R.

koprodukcja: Sala Hiroshima & Festival GREC Barcelona przy wsparciu Centre Cívic Barceloneta